W prezencie urodzinowym, który sam sobie zrobiłem (było to dłuższy czas przed publikacją tekstu – red. prow.), przejechałem się pierwszym sportowym samochodem w swoim życiu.
Nadal bardzo się jaram tym samochodem, więc będzie to tekst pełen emocji. Silnik, który miałem do dyspozycji to najmocniejsza w ofercie jednostka. Było to V6 o dosyć niespotykanej pojemności, czyli 3.3.
Legitymował się on mocą 366 koni i momentem obrotowym wynoszącym 510Nm. Dane te V-szóstka osiągała dzięki doładowaniu dwiema identycznymi turbosprężarkami. Wszystko to było przekazywane na asfalt przy pomocy ośmiostopniowej przekładni automatycznej i napędu na cztery koła. Pozwalało to rozpędzić te 1858kg do setki w 5,5s. Ten samochód zdecydowanie nie jest sleeperem, ponieważ agresywna linia nadwozia w połączeniu z dodatkami z pakietu GT uwypuklonymi białym kolorem nadwozia ukazują prawdziwą, sportową duszę samochodu.
Potężna ilość wlotów powietrza, duże felgi w sportowy wzór, niska, długa i szeroka sylwetka samochodu, czy ogromne czerwone zaciski Brembo tylko dopełniają ten obraz. Subiektywnie uważam, że bardzo ostro zakończony tył przechodzący w pion w połączeniu z LED-owymi lampami ciągnącymi się przez całą szerokość tyłu i zachodzące na boki pojazdu są pięknie narysowane.
We wnętrzu na niektórych elementach jest bardzo przyjemna w dotyku guma i wszystko ze sobą współgra trzymając duch minimalizmu, ale deska rozdzielcza jest według mnie dosyć płaska i pusta. Jednak prowadząc samochód częściej spogląda się na zegary i przez przednią szybę. Te czynności są proste, ponieważ analogowe wskaźniki wraz z ciekłokrystalicznym wyświetlaczem pomiędzy są bardzo estetyczne i czytelne, a wyświetlacz przezierny na przedniej szybie jest wyraźny nawet w mocnym słońcu.
Żeby płynnie przejść do etapu jazdy jazdy dodam tylko, że chromowany kluczyk obszyty skórą jest ciężki i bardzo przyjemny w dotyku. Jednostka napędowa jest bardzo ładna i widoczna pod maską mimo plastikowej pokrywy, a jej dźwięk pięknie wydostaje się przez cztery prawdziwe końcówki wydechu. Ruszając dynamicznie można z łatwością „odwiedzić” czerwone pole obrotomierza, które zaczyna się przy 6,5 tys. obrotów. Zawieszenie jest zestrojone w sposób typowo sportowy, czyli bardzo sztywno, co pozwala poprowadzić samochód w zakręcie po idealnej linii praktycznie bez wychylenia nadwozia. Samochód na gaz reaguje w mgnieniu oka i pozwala na, na przykład, bardzo sprawne wyprzedzanie. Po osiągnięciu sporej prędkości trzeba w końcu zwolnić, a pomagają w tym piekielnie skuteczne hamulce Brembo, które pewnie zatrzymałyby pędzący skład Pendolino.
Nadal trzymają mnie emocje związane z tą jazdą, przez co nie mogę zebrać wszystkich myśli. Jeszcze muszę wspomnieć o tym, że Stinger ma zaprogramowane trzy tryby jazdy: ECO, COMFORT oraz SPORT. Co do pierwszego, to nawet go nie sprawdzałem, bo nie po to jest 3.3 V6, którego średnie spalanie z testu wynosiło 17l/100km. W trybie COMFORT samochód spontanicznie reaguje na gaz i hamulec, jednocześnie dobrze tłumiąc nierówności. Napęd tutaj jest dzielony 50/50 (przód/tył). Tryb SPORT powinien nazywać się „KILLER”, ponieważ wtedy 90% mocy trafia na tylną oś, zawieszenie staje się jeszcze sztywniejsze, a reakcja na jakikolwiek ruch pedałów nie jest spontaniczna, tylko brutalna.
Podsumowując powiem tylko, że jest to bardzo sportowy liftback, który jest zaskakująco pakowny i warty swojej ceny (245.485zł). Do tej pory Kia kojarzyła mi się tylko ze starym Rio. Ten samochód zmienił moje podejście do tej marki o 180°.